niedziela, 9 października 2011

4. Pierwsza prawdziwa miłość - Ale gafa!

Mario wstał, otrzepał się i wpatrzony w czubki swoich butów milczał. Cisza trwała dobrą chwilę. Nagle Säde wypalił:
- A dlaczego nie jesteś na lekcjach?
- Właściwie to moja klasa ma matmę, ale mnie nauczyciel wyrzucił z sali.
- To niezłe musi być z ciebie ziółko. – uśmiechnął się jagodowowłosy.
- Nie. – odparł Mario – Poprostu umiem matematykę lepiej niż inni w klasie.
- O! To ciekawe, bo ja ani w ząb. I fizykę tak samo.
- Mogę cię nauczyć jeśli chcesz? – powiedział Mario, jednak zawstydził się tej propozycji znim jeszcze dokończył zdanie.
- Naprawdę? Byłoby super.
- Tak. – powiedzial blondyn, ale bez przekonania.
Jego myśli krążyły gdzie indziej. Widział tylko lsniące jagodowe wlosy, pachnące lawendą, zielone oczy i delikatne usta kolegi.
- To kiedy zaczynamy?
- Ale co?
- Kiedy zaczniesz uczyć mnie matmy? – spytał zdziwony Säde.
- A to! Może… – blondyn zastanowił się chwilę – W sobotę?
- Co prawda w sobotę gram z chłopakami, ale mogę odwołać.
- Nie, nie! Jeśli nie możesz to okey. Najwyżej przedzwoń do mnie.
- Dobrze. To pa.
- Narazie! – krzyknął Mario za jagodowowłosym, kiedy tamten znikał za rogiem.
- Jaki on piękny. – pomyślał Mario – Zaraz, zaraz. – nagle oprzytomniał – Przecież nie dałem mu swojego numeru.
- Säde!!! Säde!!! – zawołal rzucając się w stronę zaułka.
Jednak kiedy wychynął zza ściany nikogo już nie ujrzał. Hol był pusty jak zawsze podczas lekcji. Mario ze smutną miną wrócił na stołówkę. Usiadł w kącie i wyciągnął książkę o Templariuszach. Lubiał tajemnice ich zakonu. Zresztą od feralnego wypadku na nartach nie miał pomysłu jak zająć wolny czas, który niegdyś przeznaczał na ćwiczenia. Została mu tylko literatura pełna zagadek i tajemnic, z których większość nie została dotąd rozwiązana. Zerknął na tekst. Ale nie był w stanie przeczytać nawet jednego zdania. Jego myśli wciąż krążyły wokół Säde’a i gafy jaką przed chwilą popełnił. Miał jednak nadzieję, że jeszcze się spotkają. Że jeszcze zobaczy te niesamowicie zielone oczy i jagodową czuprynę powiewającą na wietrze w mroźny dzień.

piątek, 10 grudnia 2010

3. Pierwsza prawdziwa miłość - Mała wpadka

Wstał od stołu i machinalnie wyrzucił plastikową tacę do śmietnika. Nie zważając na rozmowy przy stolikach oraz dziwne spojrzenia rówieśników wyszedł ze stołówki. Kolejny przedmiot to była matma. Lubił ja i umiał jednak tego dnia nic do niego nie docierało. Wszedł do sali i usiadł na swoim miejscu nawet nie wyciągnąwszy zeszytu. Nagle poczuł tępy ból żeber. To kolega sprezentował mu kuksańca.
- Mariusz do tablicy!!! – warknął matematyk.
- Tak panie profesorze.
    Pan Krystek podyktował mu zadanie, które Mario zapisał na tablicy niczym posłuszne cielę. Klasa wybałuszyła oczy, bo nigdy nie mieli takich zadań.
- A teraz rozwiąż.
    Mario rozwiązał zadanie w niecałą minutę. Matematyk zdziwiony zajrzał na tył książki, którą akurat trzymał w ręce, gdzie znajdowały się ostateczne wyniki. Okazało się, że wynik jest prawidłowy.
- Dobrze. masz pięć na koniec roku. Możesz opuścić salę i nie przychodzić na moje zajęcia.
- O w ciapkę. – szepnął niejaki Sławek kapelusz z pierwszej ławki.
- Czyżbyś chciał rozwiązać podobne zadanie? – spytał go nauczyciel.
- Nie Panie profesorze. – odparł uczeń spuszczając głowę i wbijając wzrok w zeszyt.
    Mario nie czekając dłużej wziął plecak i wyszedł z klasy. Nie miał co robić, więc udał się do szkolnej stołówki, gdzie w czasie lekcji normalnie nie było nikogo. Ale nie tym razem. Kiedy wchodził zderzył się z jakimś chłopakiem. Przewrócił się i pojechał kawałek na tyłku, po czym uderzył plecami w drzwi schowka na szczotki. Chłopak podszedł do niego i podał dłoń. Kiedy Mario spojrzał na niego serce mu zamarło. Tym chłopakiem był Säde.
- Co ty tutaj robisz? – spytał Mario podnosząc się z podłogi.
- Dzisiaj są dni otwarte, więc pomyślałem, że wpadnę. – odparł Säde.
- To raczej ja wpadłem jak śliwka w kompot. – pomyślał Mario, ale nic nie odpowiedział.

piątek, 26 listopada 2010

2. Pierwsza prawdziwa miłość - Rozmyślania

    Säde był zły na Valo za to, że ten przerwał mu rozmowę z tym słodkim blondynkiem. Tym bardziej, że były to jego urodziny!!! Miał jednak nadzieję, że zanim skończy się ten rok szkolny, to zobaczy jeszcze Mario. Postanowił sobie też solennie, że częściej będzie zaglądać do parku Sobieskiego. A nóż widelec „przypadkiem” na siebie wpadną. Z drugiej zaś strony był zadowolony, że mimo, iż zbliżał się koniec marca, tutaj nadal leżał śnieg. Był przyzwyczajony do takiej pogody. W Finlandii, gdzie się urodził na 365 dni w roku ledwie jeden miesiąc było słonecznie. Wiosna i jesień były porami deszczowymi. A przez resztę dni kraj był skuty lodem i zawalony tonami śniegu. Ale przynajmniej drogowcy nie mogli powiedzieć, że zaskoczyła ich zima. Säde siedział na tylnym siedzeniu terenowego Nissana. Miał na sobie tylko zielonkawy T-shirt, bluzę w kolorze khaki oraz dżinsy, a i tak było mu niesamowicie gorąco. Nie wiedział czy dlatego, że był przyzwyczajony do minusowych temperatur. Czy też z powodu uścisku dłoni Mario i teraz krew, która wcześniej odpłynęła w siną dal, teraz powróciła ze zdwojoną siłą i uderzała mu do głowy. Pani Ahonen skręciła w prawo, a potem w lewo, aby zaparkować przed wielkim hipermarketem Tesco. Zwykle to ona prowadziła samochód i tak było też tym razem.
- Dobra chłopaki. Wysiadamy. – powiedziała otwierając drzwi, jednocześnie wyciągając kluczyki ze stacyjki.
    Nigdy nie nazywała ich „dzieci”. Zawsze albo „chłopcy” albo po imieniu. Jedynie jak coś przeskrobali mówiła:
- Panie Ahonen. Jesteś beznadziejny.
    A jedyną karą było bezczynne siedzenie przy kuchennym stole. Bezczynność była najgorsza karą, która zawsze skutkowała. Teraz cała czwórka weszła do marketu i bez słowa zaczęła buszować między regałami. Säde zatrzymał się dłużej przy karmach dla zwierząt, aby wybrać odpowiednią dla swojego ukochanego haskiego, imieniem: Subaki. Kiedy już wybrał i spojrzał w stronę swojej rodzinki, która zdążyła już kawałek odejść od niego, uderzyła go pewna myśl.
- A może ja nie jestem ich synem?
    Potrząsnął przecząco głową chcąc odgonić tą głupią myśl. Jednak to pytanie miało swoje podstawy. Zarówno rodzice jak i Valo mieli blond włosy, niebieskie oczy, byli średniego wzrostu o cerze białej jak mleko. On zaś od urodzenia posiadał włosy w kolorze dojrzałej jagody, był wyższy (nawet od ojca) o głowę i miał zielone oczy, niczym u perskiego kota. jedno co się zgadzało to mleczna skóra.
- Nie. To niemożliwe. – żachnął się w duchu.
    W końcu przez tyle lat chyba raczej nie udałoby się rodzicom ukryć tak istotnego faktu. Chociaż po wielu przeprowadzkach, z dzieciństwa pozostało mu ledwie kilka zniszczonych, czarno-białych zdjęć. jeszcze raz potrząsnął głową i przekierował swoje myśli na całkiem inny temat. Zaczął rozmyślać o blondasku i czym prędzej dołączył do rodziny, która spokojnie robiła zakupy.

sobota, 20 listopada 2010

1. Pierwsza prawdziwa miłość - Jagodowowłosy

    Mario był wściekły na Urszulę za to, że pokochała jego siostrę. Jednak z drugiej strony sam wiedział, że „serce nie sługa, nie wybiera”. Nie mógł też przewidzieć faktu, że dziewczyny są odmiennej orientacji. Wszedł do parku. Była zima. Pora roku, której nienawidził. Od wypadku dwa lata temu nie mógł jeździć ani na nartach, ani na łyżwach, ani na swojej ukochanej desce snowboardowej, którą wręcz kochał. Sanki zaś nie wchodziły w grę, gdyż były tylko dla dzieci. Poza tym zimą miał problemy z kolanami i chodzeniem. Zimno dawało się mu we znaki, powodując wiotczenie mięśni. Istny koszmar. Usiadł na ławce i obserwował jak dorośli i dzieci jeżdżą beztrosko po górce pełnej śniegu. Fajnie by było poczuć znowu wiatr we włosach. Wtedy podjechał do niego wysoki chłopak o włosach w jagodowym kolorze.
- cześć. Nie jeździsz? – spytał z ogromnym uśmiechem na twarzy.
- Nie… Nie mogę. – odparł Mario ze smutkiem.
- Mamusia ci nie pozwala?
- Nie, nie o to chodzi. Dwa lata temu miałem wypadek i od tamtej pory nie jeżdżę na niczym.
- Przykro mi. – odparł tamten ze smutkiem w głosie.
- Nic się nie stało.
- Ah! Zapomniałem się przedstawić. Jestem Säde.
- Mariusz, ale wszyscy mówią na mnie Mario.
- Miło mi cie poznać Mario. – odparł jagodowowłosy podając mu dłoń.
    Mariuszowi w jednej chwili zrobiło się słabo, a na jego policzki wypełzł znaczny rumieniec. Pościł dłoń Säde’a i spuścił wzrok.
- Długo tu mieszkasz? – spytał chłopak.
- Właściwie to nie tutaj tylko za miastem, ale tutaj chodzę do szkoły.
- Do Liceum im. Adama Mickiewicza?
- Tak.
- To fajnie. Ja tam pójdę od nowego roku do pierwszej klasy.
- Żartujesz?
- Nie. – powiedział jagodowowłosy z uśmiechem po czym dodał – Może się spotkamy?
- Raczej napewno się spotkamy. Bo ja jestem w 3 klasie Gimnazjum, które mieści się w tym liceum.
- Czyli… Za rok tez idziesz do liceum?
- Właśnie tak.
- Säde! Chodź już tutaj! – krzyknął chłopak niższy od jagodowowłosego o głowę.
- Przepraszam cię Mario. Musze lecieć. Brat mnie woła. Do zobaczenia! – krzyknął Säde na odchodnym i pomachał mu ręką.
- Do zobaczenia! – odkrzyknął Mario.
    Wstał z ławki i wlokąc się niczym żółw poczłapał w stronę przystanku autobusowego.

środa, 27 października 2010

12. Gdyby życie trwało dłużej - Rozmowy przy stole

    Wyszłam ze szpitala po trzech tygodniach. Vanessę puścili wcześniej z racji tego, że jej obrażenia były dość małe, mimo bliskiego spotkania z ciężarówką. Byłam szczęśliwa, że wreszcie wyśpię się we własnym łóżku. Ale nie było mi to dane. Ledwo weszłam do domu, a tu już tata mówi do mnie tak:
- Nie wiem jak ty myślisz, ale zaprosiłem rodzinę Vanessy do nas na obiad.
    Zwaliło mnie z nóg. I nici ze spania.
- Dobrze tato. – powiedziałam.
    Cieszyłam się, że przyjdzie do nas Vanessa, ale jej rodzina? Skąd ojciec wytrzasnął taki pomysł. Ale nie miałam wyboru, bo klamka już zapadła. Miałam raptem godzinę, żeby doprowadzić się do jako takiego porządku. Niechętnie powlokłam się do łazienki. Tata zaś z Robertem zamknęli się w kuchni skąd dolatywały cudowne zapachy. Kiedy wyszłam z łazienki, zadzwonił dzwonek do drzwi.
- Ja otworzę! – zawołałam.
    Kiedy otworzyłam drzwi, aż zwaliło mnie z nóg (po raz drugi tego dnia). W progu staneła Vanessa w świecącej czarnej sukni. Obok niej stał wysoki chłopak w garniturze, a za nimi chuda kobieta w liliowym kostiumie, o niesamowicie rudych włosach i gruby, niski mężczyzna również w garniturze.
- Wejdźcie. – powiedziałam otwierając szerzej drzwi aby mogli wejść do środka.
- Przedstawię ci moją rodzinę. – powiedziała Vanessa, kiedy wszyscy znaleźli się w przedpokoju – To jest moja mama, Tessa. Ojciec, John i głupkowaty brat Mario.
- Sama jesteś głupkowata. – odciął się chłopak.
- Miło mi. Zapraszam do salonu.
    Byłam w szoku. jak dwóch facetów było w stanie ugotować tyle potraw. Nawet na Wigilii tylu si nie robi. Po chwili z kuchni wyłonili się obaj kierownicy tego zamieszania i przywitali się z gośćmi jakby znali się od zawsze. Tata odsunął krzesło mamie Vanessy, Robert, Vanessie, a Mario nie chcąc być gorszy, mnie. Kiedy nachylił się, aby podsunąć je do stołu, szepnął mi do ucha:
- Ślicznie wyglądasz.
    Niby nic takiego, ale… Właśnie było to ale. Po jego słowach po moim ciele przeszedł dreszcz. Jakby jakieś robale przespacerowały się po moim kręgosłupie, aby potem po krześle spełzły na podłogę. Odruchowo depnęłam nogą, tak jak zdeptuje się pluskwę. Ale to i tak nic nie pomogło. Nadal miałam dziwne uczucie.
- To życze wszystkim smacznego. – powiedział tata i każdy rzucił się za jedzenie, jak wygłodniały wilk.
    Kiedy każdy sie posilił pani Tessa zaczęła rozmawiać z Robertem na temat gry na gitarze. A tata z Johnem o polityce. Nagle Vanessa wstała.
- Mamo, tato, Mario… – zawahała się na moment, po czym brnęła dalej – ja i Urszula się kochamy i chcemy być razem.
    Po tych słowach John zbladł jak papier, Tessa o mal nie zachłysnęła się pita właśnie herbatą, Mario zaś dla odmiany poczerwieniał. Mój brat uśmiechał się pod nosem, a tata wstał i podszedł do nas.
- Gratuluje wam. – powiedział, przytulając obie do siebie.
- Jak to! – wrzasnął nagle Mario.
- Normalnie. One są parą głąbie. – zaśmiał się Robert.
- Nie wierze! Jak mogłaś! – te ostatnie słowa były skierowane w moją stronę.
- Ale o co ci chodzi? – spytał spokojnie Robert.
- Bo ja… – Mario spuścił głowę – …ja kocham Urszulę i… chciałem się oświadczyć – wydusił szeptem.
- O mamo! – tego było dla mnie lekko za dużo – Mario ja… mogę cię kochać jak brata, tylko i wyłącznie.
- Ja nie chcę! – krzyknął, po czym rzucił na stół małe kwadratowe pudełeczko i wybiegł z mojego domu.
- O Dżisas. – szepnęłam
- To masz wielbiciela. – powiedział Robert.
- Nie przejmujcie się nim. Za tydzień mu przejdzie. – wtrąciła pani Tessa.
- Nie wiem, co gorsze. Córka dziwka, czy lesbijka. – westchnął tata Vanessy.
- Niech się pan nie martwi. Przynajmniej nie zajdzie w ciążę. – powiedział Robert i wszyscy się roześmialiśmy.


Od Autorki
    I tak oto Urszula i Vanessa zostały oficjalnie parą. Wszyscy się z tym pogodzili. No oprócz Mario, który odkrył… ale o tym może innym razem. :)

poniedziałek, 27 września 2010

11. Gdyby życie trwało dłużej - Wyznanie

     Z wielkim trudem otworzyłam oczy i od razu oślepiło mnie światło. Czyżbym szła tunelem w stronę raju?
- Ula… Ula… Kruszynko…
     Usłyszałam głos wydobywający się niczym z otchłani. Spojrzałam w stronę z której dochodził. Na krześle obok mnie siedział wysoki chłopak. Miał podkrążone oczy. Widać, że długo nie spał.
- Ula, powiedz coś.
- Coś. – odparłam ledwo słyszalnie i dodałam – Gdzie ja jestem?
- Jesteś w szpitalu. Od tygodnia leżysz nieprzytomna.
     Jego oczy zaszły łzami. Szczerze? Nie wiedziałam kim jest, ani jakim cudem znalazłam się w miejscu, które on nazywa szpitalem. Co to za szopka? Próbowałam się podnieść. Bezskutecznie.
- Kim jesteś? – spytałam.
- Twoim bratem… – na jego twarzy malowało się zdziwienie.
- Bratem?
- Tak. Jestem Robert. Nie… Nie pamiętasz mnie?
     Dopiero teraz coś się w mojej głowie odblokowało i zaczęłam sobie przypominać pewne zdarzenia.
- Vanessa! – krzyknęłam nagle.
- Nic jej nie jest. Ma tylko kilka siniaków, złamane żebro i nieco poharataną twarz. Poza tym jest ok. Przyjdzie do ciebie o czternastej.
- A która jest? – spytałam czując mrowienie w rękach i nogach.
- Trzynasta dwadzieścia. – odparł patrząc na zegarek – Dobrze się czujesz?
- Nie wiem. Nie mogę się ruszyć i chodzą po mnie mrówki.
- Ufff… – odetchnął z wyraźną ulgą – Mrówki w kończynach to dobry znak.
- Są… wnerwiające.
- Ale przynajmniej wiadomo, że będziesz nimi poruszać.
- Wiesz to z powodu mrówek?
- Tak. – uśmiechnął się delikatnie.
     Dalszą rozmowę przerwało nam wejście blondynki. Na jej twarzy był jeden wielki strup.
- Cześć Ula. – powiedziała – Super, że się obudziłaś.
- Czyżby? – powiedziałam pod nosem, ale to usłyszała.
- Wyglądałaś gorzej niż ja. A to mnie o mal nie zabił rozpędzony tir. Miałam szczęście.
- Hmmm… Widocznie ja go nigdy nie miewam.
- No coś ty!
- Yyy… Zostawię was same. – powiedział Robert i chwiejnym krokiem wyszedł z sali, na której leżałam.
- Jak się czujesz? – spytała Vanessa.
- Beznadziejnie.
     Powiedziałam po czym od razu spuściłam wzrok. Czułam się gorzej niż beznadziejnie. Czułam się tragicznie. Nie mogłam się ruszyć. Mówienie sprawiało mi ból. Na domiar złego czułam się w obecności Vanessy jakoś dziwnie.
- Biedactwo. – powiedziała i pogładziła mnie po policzku – Wiesz… muszę ci coś powiedzieć.
     Tym razem to ona spuściła wzrok i oblała się cudnym rumieńcem. Jakby ktoś pomalował jej policzki różową farbką akwarelową.
- Ja… Ja cię kocham! – niemal wykrzyczała.
- Yyy… Ale za co? – spytałam głupkowato, patrząc na nią jak na ufo.
- Za nic głuptasie. – zaśmiała się – Kiedy pierwszy raz zobaczyłam cię w szkole wiedziałam, ze jesteś odpowiednia osoba dla mnie.
- Ekhm… – odkaszlnęłam – Wiesz? Ja też cię do razu pokochałam.
     To była prawda. Fakt, faktem oglądanie Vanessy sprawiało mi ból, gdyż wyglądała jak starsza niemal kopia Majki, ale kochałam ją. Jak ja ją cholernie kochałam. Nie umiałam inaczej. Vanessa przytuliła mnie do siebie, a ja położyłam głowę na jej ramieniu.
- Teraz już zawsze będziemy razem. – wyszeptała mi do ucha.
- Na zawsze…
- Tak na zawsze Aniołku.
     Ciekawa byłam co na to jej ojciec, ale myśl ta szybko wyparowała z mojej głowy. Byłam szczęśliwa, że wreszcie moje marzenie się spełniło. Majka chyba też nie miała mi za złe miłości do Vanessy. Wyczuwałam niemal jej obecność w szpitalnym pokoju. Owiał mnie ciepły wiaterek, a z za chmur wyjrzało słońce. Jego promienie wpadały prosto do pokoju oświetlając jedynie mnie i moją nową miłość.
- Dziękuję Maju. – wyszeptałam w duchu delektując się tą chwilą.

piątek, 17 września 2010

10. Gdyby życie trwało dłużej - Szczęście i łzy

     Po powrocie do domu poszłam się wykąpać. Nalałam sobie ciepłej wody do wanny i zapaliłam kilka lawendowych świeczek. Miałam dosyć tego wszystkiego. Musiałam się odprężyć i wszystko przemyśleć. Ściągnęłam ciuchy i zanurzyłam się w ciepłej wodzie. Przymknęłam oczy próbując się zrelaksować. Nie trwało to jednak długo. Nagle usłyszałam pukanie do drzwi łazienki i głos Roberta.
- Kruszynko, pospiesz się, bo masz gościa.
     Rany! Komu się chciało przychodzić o tej porze? Było dobrze po północy, a ja nie miałam siły na gości. Ale…
- Daj mi pięć minut! – krzyknęłam z wanny.
     Niechętnie podniosłam się z ciepłej wody, wytarłam i narzuciwszy tylko satynowy szlafrok, wyszłam z łazienki. Kiedy weszłam do kuchni, aż mnie zatchało. Na moim stałym miejscu przy stole siedział nie kto inny tylko… Vanessa. Mokra, brudna i przemarznięta.
- Przepraszam Ula, ale… pokłóciłam się z ojcem i… nie miałam gdzie pójść. – wyszeptała łamiącym się głosem patrząc na mnie oczami zbitego psa.
     Nie byłam w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Stałam w progu kuchni jak malowane ciele.
- Komu tosta? – spytał tata, co sprawiło, że drgnęłam.
- Ja poproszę… Jeśli to nie kłopot? – powiedziała Van odwracając twarz w jego stronę.
     Nie wiedziałam, co mam zrobić. Jedno co przyszło mi do głowy to… Nie czekając dłużej podeszłam do Vanessy i pocałowałam ją w zimne od mrozu czoło, a później mocno przytuliłam do siebie. Byłam szczęściliwa, że jest cała i zdrowa. Tak się o nią bałam.
- Zrobię ci gorącą kąpiel. – wymamrotałam w końcu wychodząc do łazienki. Musiałam wyjść.
- Dziękuję. – wyszeptała Van odklejając się ode mnie.
     Po wejściu do łazienki i zamknięciu za sobą drzwi osunęłam się na podłogę. Z oczu poleciały mi łzy. Cieszyłam się, że Vanessa przyszła właśnie do mnie. Z drugiej zaś strony bałam się, że jej ojciec miał rację. Odkręciłam kran, aby zagłuszyć swój szloch. Czy mogę jej zaufać? Czy ona naprawdę woli chłopaków? Te myśli nie dawały mi spokoju.
- Cholera. Ulka weź się w garść. – powiedziałam sama do siebie ochlapując twarz wodą.
     Jeszcze moment postałam zgięta nad wanną, po czym wytarłam twarz w miękki, niebieski ręcznik i wyszłam z łazienki.
- Z chwilę będziesz miała kąpiel. – powiedziałam nawet nie patrząc w stronę Van.
     Przeszłam przez kuchnię i skierowałam się w stronę swojego pokoju, aby poszukać dziewczynie jakąś piżamę. Kiedy grzebałam w szafie nagle poczułam czyjąś ciepłą dłoń na ramieniu. Odwróciłam się. Nawet nie zdążyłam nic powiedzieć, bo zamknęła mi usta namiętnym pocałunkiem. Byłam w szoku. Jej usta były chłodne i wilgotne. Zaczęła rozwiązywać pasek mojego szlafroka. Opadł na podłogę odkrywając wszystkie części mojego ciała. Nie myślałam logicznie. Moje ręce błądziły po jej klatce piersiowej. Ściągnęłam z niej bluzkę i stanik. Nagle Vanessa cofnęła się jak poparzona.
- Przepraszam. – szepnęła.
- Nic się nie stało. – a w myśli dodałam „Chyba”.
- Nie powinnam była tutaj przychodzić. – usiadła na kanapie.
- Van… – zawahałam się – Ja wiem czemu uciekłaś z domu.
- Skąd? – spytała patrząc na mnie wielkimi oczami.
- Byłam u ciebie po szkole… Chciałam ci dać lekcje, ale… Usłyszałam jak twój ojciec mówi o tobie brzydkie rzeczy… Widziałam jak wybiegłaś. Nawet cię szukałam, ale twoja wioska jest dla mnie nieznana. Wróciłam do domu i powiedziałam o wszystkim tacie i Robertowi. A zanim przyszłaś… byliśmy na policji zgłosić twoje zaginięcie i to, że ojciec cię bije.
- Że co?! – wrzasnęła – Doniosłaś na mojego ojca?
- Tak, przepraszam. – powiedziałam cicho, spuszczając głowę.
- Jak mogłaś??!!
     Vanessa była wściekła. A ja nie mogłam zrozumieć dlaczego jeszcze broni tego barana. Szybko ubrała stanik i bluzkę. Wybiegła do kuchni. Podążyłam za nią. W locie złapała płaszcz…
- Tosty goto…we. – powiedział tata widząc moją minę.
     Jak szybko się pojawiła tak tez szybko zniknęła z naszego domu. Usłyszałam trzaskanie drzwi w przedpokoju. Kolejny raz tego dnia nie mogłam się ruszyć. Po chwili do naszych uszu dotarł pisk opon i głuche uderzenie. Robert od razu wybiegł przed dom. Stałam jak sparaliżowana.
- Ubieraj się! – krzyknął ojciec zarzucając na siebie kurtkę.
     Jego polecenie wykonałam machinalnie, jakbym nie była sobą. Wyszłam z domu i od razu owiało mnie zimne powietrze nocy, przeszywając dreszczem mimo grubego futra, które miałam po mamie. Na środku jezdni, w kałuży krwi leżała Vanessa…
- Gdyby życie trwało dłużej… – szepnęłam.
Nagle obraz stał się nie ostry,a  po chwili pochłonęła mnie ciemność…